Kiedy byłam w liceum, zadzwoniłam nawet do twórcy intrygujących przedmiotów i nakłoniłam recepcjonistkę, żeby opowiedziała mi historię ich powstania. Skrupulatnie wykorzystywałam te produkty, żeby zorganizować przestrzeń wokół siebie. Potem podziwiałam moje dzieło, zadowolona z udogodnień, które udało mi się wprowadzić. Na podstawie moich doświadczeń mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że metody przechowywania i układania przedmiotów nie rozwiązują problemu nadmiaru rzeczy. To bardzo powierzchowne rozwiązanie.
Kiedy wreszcie poszłam po rozum do głowy, przekonałam się, że mój pokój wcale nie wygląda na uporządkowany, chociaż pełen był stojaków, regałów, przegródek w szufladach i różnych innych pomocy. „Dlaczego mój pokój jest zagracony, mimo że tak ciężko pracowałam, żeby uporządkować i ułożyć swoje rzeczy?” – zastanawiałam się. Wpatrywałam się rozpaczliwie w zawartość każdego „cud-rozwiązania”, aż doznałam przebłysku olśnienia. Wcale nie potrzebowałam większości z tych przedmiotów. Wydawało mi się, że sprzątam, a marnowałam czas, upychając głębiej przedmioty i chowając rzeczy, których wcale nie potrzebowałam. Odkładanie rzeczy na swoje miejsce stwarza pozory rozwiązania problemu bałaganu. Jednak, prędzej czy później, zakupione pudła i szafki znów są pełne, a pokój zapchany po brzegi. Trzeba wymyślić jakąś nową metodę magazynowania i wpadamy w błędne koło. Sprzątanie musimy więc zacząć od pozbywania się rzeczy. Potrzebna jest samokontrola i wstrzymanie się od magazynowania przedmiotów, dopóki nie określimy, co tak naprawdę chcemy zachować.